18.2.13

nie ma to jak wpaść z wizytą do babci Marysi. Zawsze można się dowiedzieć, że Blake Carrington kupił dziecko syna swojej byłej żony (Alexis), a 'Kristu' (Crystal) jest jakaś głupia, bo ubrała się cała na biało ('jak jakaś siostra miłosierdzia!') na powitanie Stevena, syna Alexis, który spalił sobie całą twarz w wypadku, ale to nic, bo przeszedł operację plastyczną i teraz jest nawet przystojniejszy niż był (choć nadal jest blondynem). W przerwie na reklamę dowiedziałam się jeszcze, że 'z takimi włosami to ty nigdy nie wyjdziesz za mąż!' A, no i że mam jeść dużo makaronu, bo przecież 'jak można być takim chudym!'

A z mamą oglądamy sobie 'Północ Południe' i też jest fajnie.

17.2.13

Ja i Ania Sz. stwierdziłyśmy osobno, acz zgodnie, że to super pomysł nie jeść słodyczy w Wielkim Poście. Wszystko niby fajnie- nie dość, że mamy konkretne intencje (a ja to już mam taką, że ło!), to jeszcze ogólnie wyjdzie nam na zdrowie i na coś, co nie wiem co, bo nie wiem, czemu nie przychodzi mi do głowy, tylko że minęło zaledwie pół tygodnia a ja już zaczynam się łamać.

Wątpliwość nr 1: Po jakiego grzyba robić sobie intencję wielkopostną, jeśli nawet nie jest się katolikiem (to o mnie), ma się odrębny post w Kościele w każdą pierwszą środę miesiąca (to o moim zborze) i ma się nawyk kupowania ciasteczek z czekoladą i częstowania nimi koleżankę z pokoju (to o mojej współlokatorce).

Wątpliwość nr 2:  Co właściwie należy rozumieć pod pojęciem 'słodycze'?
Opinie są podzielone. Jedni- niech będzie, że minimaliści- uważają, że wszystko to co zawiera czekoladę, względnie jest nią posypane, oblane itp. Stronnictwo reprezentuje np. dziewczyna mojego brata, która orientuje się w katolickich niuansach liturgicznych, wielkopostnych i innych zapewne też, a to dlatego że jest z Limanowej, a tam mieszkają sami pobożni ludzie (za wyjątkiem tych niepobożnych).

Drudzy- maksymaliści- twierdzą, że słodycze to ogólnie wszystkie słodkości, czyli nie tylko czekolada, ale też wafelki, ciasteczka maślane, szarlotka i sernik (oraz wszystkie inne ciasta świata, ale mnie obchodzą tylko te, które mama robi w domu). Przy czym w stronnictwie już widać dualizm poglądów. Twardogłowi uważają, że mowa tu o wszystkich ciastach (bo jakby nie było ciasto to ciasto), a liberałowie, że wszystko zależy od mąki (jak ciasto nie jest z mąki, to nie jest ciastem, czyli np. sernik jeść można, bo 'co to za ciasto z samego sera, jajek i cukru?!' No a cukier to przecież burak cukrowy, a burak to nic innego jak warzywo).

No i jestem jeszcze ja i moje prywatne podejście do sprawy, które najwyraźniej jest najradykalniejsze ze wszystkich, bo ja założyłam, że chodzi o całe to śmieciowe jedzenie (czekoladki, nie czekoladki, ciasta, ciasteczka, hamburgery, hot dogi, zapiekanki i chipsy). No i teraz trochę się o siebie martwię. Po pierwsze dlatego, że- jakby nie było- słowo się rzekło i trochę niezręcznie byłoby teraz renegocjować z Panem Bogiem wcześniej ustalone warunki (?), a po drugie dlatego, że wyszło na to, że w kwestii niejedzenia słodyczy jestem Wielkopostnym Krzysztofem Kononowiczem, bo u mnie, kurka wodna, nie tylko czekolady i ciasta nie będzie. U mnie niczego nie będzie. A święta dopiero za ponad miesiąc! :(



12.2.13


W domu w Oświęcimiu. Nic mi się nie chce. Nawet nie chce mi się chcieć, żeby mi się chciało. Zastanawiam się, czy chce mi się piwo taty z lodówki... no może trochę tak. Ale nie chce mi się iść do kuchni, żeby je wyciągnąć plus: nie wiem, gdzie jest otwieracz. Oglądamy  z mamą 'Hotelowe Rewolucje'. Takie sobie. Kiedyś oglądałyśmy 'Starożytnych kosmitów' na History Chanel. To dopiero był program! Ogólnie kilku gości- pewnie kumpli- opowiadało kilku telewidzom- pewnie nam- o starożytnych Aztekach, którzy robili rzeźby kosmitów w skafandrach rozpylających broń biologiczną z jakiejś długiej rury (podpiętej do czego?) na pola konopi. Zrobili jeszcze (kosmici, nie Aztekowie) takie podwodne pałace z wypolerowanymi schodkami, jakąś dziurę na biegunie północnym zasysającą samoloty do wnętrza ziemi no i objawili się pastuszkom w Fatimie (tak, tak) przekazując im informację o najbliższych kosmicich planach zamachu na papieża.

o, reklamy! to chyba idę po to piwo.

11.2.13

Z cyklu: "A dzisiaj w pracy..." .

14.30 Tura. Ludzie z Wielkiej Berty głównie, śnieg widzieli może kilka razy w życiu, niektórzy- tak, tak- w tenisówkach, a jeden nawet nie miał kurtki. Birkenau. Zimno, sypie śniegiem, ZIMNO i ja z tą turą siedzę w bramie, przy automacie z kawą i zarządzam 'fajf minyts brejk', żeby odtajać jakoś po dwóch godzinach w Auschwitz i przed całą godziną jeszcze w Birkenau.

Stoję w przejściu między księgarnią a automatem z kawą, obok mnie ludzie z grupy, w tym facet w tenisówkach i facet bez kurtki, i mówię im, że tu zobaczymy jeszcze ruiny krematoriów. "O, ruiny". No ruiny. I że one są kilometr drogi stąd, licząc od bramy znaczy się, w której sobie właśnie kończymy kawę. I teraz miny tych kilku chłopaków z Londynu, którzy przylecieli zobaczyć Kraków i coś ich podkusiło (albo jeden z nich ich podkusił i tym gorzej dla niego), żeby zobaczyć Auschwitz. No i są tutaj i ja jestem. Zimno, sypie śniegiem, ZIMNO i jeszcze do tego ja nie dałam rady i wybuchnęłam śmiechem. Bo mimo, że im ZIMNO, to mi akurat ciepło, że im sypie śniegiem, mi sypie najwyżej na czapkę, to oni jeszcze za to zapłacili i to w dodatku mi zapłacili.

'Kilometr stąd?
'Tak, jeden. A później jeszcze drugi, żeby spod tych ruin wrócić tu do bramy'.

10.2.13

kochany pamiętniczku,

ostatnio doprowadzam się jednocześnie do szału i do ruiny (raczej kolejność odwrotna, bo najpierw doprowadzam się do ruiny, a potem, co zrozumiałe, do szału w związku z wcześniejszym).

no więc najpierw ruina. Może słowo na wyrost, ale za to efekciarskie jak moje dwie nowe bluzki, które kupiłam wychodząc z domu po termofor. Miałam chęć szczerą trzymać się wytyczonego planu ...i nie ściemniać sama przed sobą, że tak tylko idę po termofor, a w rzeczywistości mam zamiar po prostu przepuścić kasę (której nie mam) na rzeczy (których nie potrzebuję) no i poszłam do sklepu, żeby go kupić, kiedy sobie uświadomiłam, że ja nie wiem, w którym sklepie sprzedają termofory. Ale wtedy przypomniałam sobie, że przecież w Galerii Krakowskiej jest H&M, w którym jest wszystko, nawet kozaczki w kwiatki, które są jednocześnie trampkami i mają w dodatku odblaskowe sznurówki dobre na rower (chyba).

No to poszłam sprawdzić do H&Mu czy mają termofory. Nie mieli. Mieli za to turkusowe balerinki. Kupiłam. I jeszcze dokupiłam beżowe, bo też mieli. Poza tym to zupełnie bez sensu kupować jedną parę (jakie tanie!), kiedy można kupić dwie (wtedy już tak tanio nie wyjdzie, ale tu zawsze można powiedzieć, że 'gdzie indziej byłoby drożej'- więc, suma summarum, wydając na nie kasę nawet niejako oszczędzam, a to bardzo rozsądnie).

Jeszcze te butki jakoś może i były uzasadnione (chociaż na co mi teraz beżowo- turkusowe balerinki, jak cały Kraków ślizga się po lodzie?), ale dzisiaj postanowiłam zrobić podejście numer dwa i kupić w końcu ten termofor. I kupiłam dwie bluzeczki (ale jak okazyjne! powariowali tam) tłumacząc sobie, że 'raz się żyje' i 'a co tam'. Czując zresztą, że moje argumenty za sensownością kupowania dwóch dodatkowych bluzek, w których i tak nie będę chodzić do pracy, są mocno dente starałam się skupić na czymkolwiek innym, żebym przypadkiem stojąc w kolejce do kasy nie dojść do wniosku, że to głupie wywalanie kasy. No i nie doszłam, do wniosku znaczy się, do kasy a i owszem.

:( no i teraz jestem spłukana kochany mój, drogi mój, pamiętniczku mój. Czuj czuj, czuwaj.